Premiera 24 marca 2006
„Spuścizna” to smutna, klaustrofobiczna sztuka, dramat rodzinny opowiedziany na wiele splątanych ze sobą głosów, ujawnienie nienawiści i chorej rywalizacji o względy mężczyzny – partnera – ojca.

Wydaje nam się, że oglądamy nie ludzką rodzinę, ale klan człekokształtnych, które w zacisznej jaskini nie ustają w uciążliwej walce. Lecz postacie bronią swojego człowieczeństwa – odruchową modlitwą, słowami takimi jak: siedź prosto przy stole, kochałem ją, kochałam go, wreszcie – pochwałą pracy, przypomnieniem kościelnego obowiązku i zabiegami wokół wystawienia zmarłemu Pomnika. Dysfunkcja ukazana została jako podstawowe dziedzictwo, od którego nie sposób się uwolnić. Ci, którzy już odeszli (Babka i Dziadek), wciąż sprawują kontrolę nad pokoleniami. Przez usta Dziadka przemawia również bohater zwany Ignacym. Starsi Państwo komentują życie swoje, swoich dzieci, narzekają na nieudany pogrzeb Starszego Pana, domagają się pamięci i szacunku. Czas miniony zlewa się z obecnym. Mit Świętej Kobiety i Wspaniałego Człowieka rozwiewa się, ustępując miejsca zimnym, surowym rytuałom codzienności, w których dyscyplina i „wychowanie” mieszają się z wyzwolonym pożądaniem, poczuciem winy i strachu. Powoli odsłania się przed nami portret rodziny, w której grzech kazirodztwa i zdrady przechodził z matki na córkę. Nie jest to jednak jedyna tragedia. Dowiadujemy się o samobójczym skoku z balkonu kobiety – Matki – Babki. Ciąg istnień w rodzinie: Starszy Pan, Starsza Pani, Ojciec, Matka, Córka jest także ciągiem podobnych doświadczeń: obiad, zupa, szkoła, dom, dorastanie, inicjacja seksualna, kariera profesorska, autorytet, zdrada, zazdrość, żal, a w końcu – nieumiejętność odkłamania przeszłości, której odbiciem są niejasne zwierzenia, jakimi obarczają się nawzajem bohaterowie.

SPUŚCIZNA Ireneusz Kozioł
Reżyseria: Piotr ŁAZARKIEWICZ
Scenografia: Katarzyna SOBAŃSKA
Muzyka: Antoni ŁAZARKIEWICZ
Światło: Wojciech TODOROW
Asystent reżysera: Ludwik SCHILLER

OBSADA:

Elżbieta DONIMIRSKA
Sylwia OKSIUTA
Anna ZDANOWICZ
Wojciech CZARNOTA
Jerzy KACZMAROWSKI

Autorem dramatu pt. Spuścizna jest Ireneusz Kozioł – aktor, dramaturg, autor takich sztuk, jak: „bęc” i „Ciućma” oraz wielu niepublikowanych nigdzie tomików poezji i opowiadań. Studiował aktorstwo w krakowskiej PWST, kulturoznawstwo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz filologię polską w Zielonej Górze. Jako aktor współpracował z wieloma teatrami w Polsce, m.in.: Teatrem im. J. Słowackiego w Krakowie, Śląskim Teatrem Lalki i Aktora „Ateneum” w Katowicach, Operetką Warszawską w Warszawie, Teatrem im. L. Kruczkowskiego w Zielonej Górze, Teatrem Dramatycznym w Słupsku oraz Teatrem Pantomimy H. Tomaszewskiego we Wrocławiu. Zagrał w ponad 40 projektach filmowych, w tym kilka ról głównych. Od 2001 roku współpracuje z Agencją Aktorską „Passa” w Warszawie.

Publikowana w „Dialogu” „Spuścizna” jest jego debiutem dramaturgicznym. Pierwsze publiczne czytanie sztuki odbyło się w Laboratorium Dramatu Teatru Narodowego.

13 czerwca 2005 r. tę samą sztukę czytali, pod kierownictwem artystycznym reżysera Piotra Łazarkiewicza, aktorzy Lubuskiego Teatru oraz Marta Chodorowicz z warszawskiej Akademii Teatralnej. „Spuścizna” wywołała duże zainteresowanie publiczności i ożywioną dyskusję z udziałem reżysera i autora sztuki. Zwrócono uwagę na społeczne tło zaprezentowanego tekstu oraz fakt, że nie epatuje on brutalnością i populizmami. Tekst sztuki porusza bardzo istotne i aktualne zagadnienia. Mówi o patologii, o gorsecie ról społecznych, z którego bardzo trudno się uwolnić. Przypomina, że zło wymaga przyzwolenia, po to by mogło się rozwijać i rosnąć. Trudny temat rodzinnej patologii autor potraktował jako swego rodzaju katharsis, uważa bowiem, że „teatr może pełnić każdą funkcje. Dydaktyczną, terapeutyczną, narodowotwórczą, polityczną”.

Atutem tekstu Spuścizny jest język – obłędność kwestii, senna powtarzalność, szarobury rytm ubogich w słowa, lecz pełnych groźnych treści zdań. Postacie są jednocześnie narratorami samych siebie. Stwarza to wrażenie, jakbyśmy mieli do czynienia z czymś niewiarygodnie skomplikowanym, w rzeczywistości jednak są to „tylko” pamięciowe zapisy minionych – zawsze obecnych stanów i czynności. Kopulacyjny akt jest zarazem pacierzem, szycie na maszynie – zatraceniem się i bólem. Nie jest to jednak ból przeżywany „na bieżąco”, to „jedynie” odtworzenie zadanych kiedyś ran: rodzaj dziedzicznego stygmatu.

Justyna Grodek dla AdiT

Po premierze „Spuścizny” w reżyserii Piotra Łazarkiewicza

Bierni wobec nieszczęścia

Prapremierą „Spuścizny” Ireneusza Kozioła rozpoczął się w Lubuskim Teatrze VIII Przegląd Współczesnego Dramatu. Reżyser Piotr Łazarkiewicz oraz zielonogórscy aktorzy wykreowali zamknięty świat kryjący się za fasadą tzw. dobrego domu. Świat okrutny, patriarchalny i pełen przemocy. Domownicy gromadzą się przy stole, ale nie jest to miejsce budujące więź rodzinną. Zamiast rozmowy słychać jedynie: „milcz!” i „módl się!”, co nasila atmosferę hipokryzji. Jedyną odpowiedzią na próbę rozmowy o rzeczach bolesnych są słowa: „won od stołu!”

Dramat rozgrywający się w psychice bohaterów potęguje oszczędna scenografia i oprawa muzyczna. Choć na scenie obserwujemy postawy bierne wobec nieszczęścia dziejącego się w rodzinie, kontekst problemu zdaje się być szerszy. Mówimy jak postaci z dramatu: „tak zawsze było i tak być musi” - i w ten sposób zaczyna działać mechanizm przyzwolenia na patologię i zło. Tak rodzą się uzależnienia i polityczne dyktatury.

Aktorzy stworzyli mroczny świat wyrazistych postaci dotkniętych traumą. Na słowa uznania zasługuje Sylwia Oksiuta, w zapadającej głęboko w pamięć roli dziewczynki, w której pod wpływem złego dotyku rodzi się okrutnie rozbudzona zmysłowość i tragiczna pseudo-dojrzałość.

VIII Przegląd Współczesnego Dramatu odbywa się pod hasłem „Blokowisko czy testament księdza Tischnera”. Treść „Spuścizny” doskonale nawiązuje do tischnerowskiej idei „nieszczęsnego daru wolności”, z którym nie potrafimy sobie poradzić, gdy przemija mroczny czas przemocy. Trauma życia w zastraszeniu i bierności zniszczyła bezpowrotnie najcenniejsze pokłady naszej osobowości. Nadal żyjemy w cieniu tego, co było treścią życia w zniewoleniu. To spuścizna tragiczna; której nie jesteśmy w stanie się wyrzec, zapomnieć, zrzucić z siebie. Z takim balastem nie można się rozwijać, ani tworzyć. Można tylko egzystować.

A jednak sztuka daje nadzieję. Choć dla postaci w dramacie, jak się wydaje, nie ma już ratunku, to jednak w nas, widzach coś się zmienia. Rodzi się niezgoda na zastany świat. Budzi świadomość, jak szkodliwe dla nas samych jest życie w zastraszeniu i bierności. Skutki mogą być nieodwracalne, gdy „dla świętego spokoju” rezygnujemy z wolnego i świadomego wyboru. Gdy nie kwestionujemy narzucanych nam ról, schematów i wzorów zachowania. Pojawia się przesłanie, aby nie bać się żyć swoim życiem, gdyż dopiero to stanowi o istocie naszego człowieczeństwa.

Joanna Kapica-Curzytek
Akademickie Radio Index Zielona Góra, 25 marca 2006

O pisarstwie, chwilach zwątpienia i roli powtórzeń
opowiada Ireneusz Kozioł

- Tradycyjnie we wtorek w Radiu Zachód - Wieczór bardzo kulturalny i gość – rozmawiamy z Ireneuszem Koziołem, autorem kilku sztuk, w tym „Spuścizny” realizowanej aktualnie w Lubuskim Teatrze. Próbujmy uświadomić naszym słuchaczom i wszystkim, którzy próbują pisać, jak trudna jest droga do scenicznej realizacji tego, co autor sobie wymyśli.

Jak wyglądał proces powstawania twojej „Spuścizny”, od napisania do premiery na scenie? Czy tekst, który teraz ma w rękach reżyser Piotr Łazarkiewicz, jest tym samym tekstem, który napisałeś nocy zamykając dużymi literami „koniec”?

- „Spuściznę” zacząłem pisać 13 kwietnia 2004 roku; wtedy powstało pierwszych 13 stron. Zacząłem od sceny, która po wielu modyfikacjach znalazła się w finale. „Spuścizna” rodziła się przez siedem miesięcy po dwadzieścia cztery godziny, dzień w dzień. Nie wpadłem w wir pisania. Temat mnie zafrapował i rodził się cały czas w trakcie pisania. Rodziły się także zagadnienia formalne związane z pisaniem czy z tworzeniem. Nagle zacząłem rozumieć, że nie tylko piszę, ale tworzę pewną teatralną rzeczywistość. Kilkuwymiarową. Na tym zaczęło mi szczególnie zależeć. Warsztatowym błędem dramatopisarzy, tak mówią ludzie, którzy napisali już bardzo dużo dramatów, fachowcy, którzy się na tym znają, błędem jest widzenie obrazami. To jest pisanie dla filmu, dla twórców obrazów. Natomiast dramat sceniczny koncentruje się na słowie. Na zasadności pewnych zdarzeń.

- Mówisz o dialogach?

- Powiedzmy, że chodzi o dialogi. Wcześniej tej prawdy jeszcze nie znałem. Moje pierwsze próby zakończyły się w maju. Wtedy zdecydowałem się pierwszą wersję „Spuścizny” zaprezentować w Laboratorium Dramatu przy Teatrze Narodowym do czytania warsztatowego.

- Hola, hola! Czy tak każdy - z Żar, Wejherowa - może przyjść do Narodowego i przeczytać tekst?

- Niekoniecznie od razu przeczytać, ale posłać. Tekst posłałem Tadeuszowi Słobodziankowi. Znając strukturę Laboratorium, kontaktowałem się z nim wcześniej. Bywałem na czytaniach innych autorów. Tadeusz zainteresował się „Spuścizną”, ale zaproponował dalszą pracę nad tekstem. Tadeusz Słobodzianek jest wielkim dramaturgiem - dosyć pochopnie zawężamy grono dramaturgii do Mrożka i Gombrowicza; wielu współczesnych zasługuje na uwagę.

- I zaczęło się. Rżnięcia, cięcia, kłótnie?

- Byłem wręcz oburzony po pierwszym czytaniu warsztatowym.

- Sponiewierali cię?

- Kompletnie. Czułem się wręcz pobity. Pierwsze chwile były bardzo trudne, ale uparłem się, żeby dramat jednak napisać. Miałem oczywiście chwile zwątpienia, ale zostały one jakby pokonane dalszym pisaniem. Przekonałem się, że uwagi, których nasłuchałem się całe morze, były zasadne.

- Potem tekst trafił do reżysera Piotra Łazarkiewicza.

- Najpierw do redakcji Dialogu do pani Jovanki Doroty Ćirlić i do pani Krakowskiej, które - zainteresowane - przedstawiły tekst na kolegium redakcyjnym.

- Nie myślałeś o konkursie, np. wrocławskim?

- Nie. Konkursy nic nie dają. Owszem, kiedy wygrywa się poważne konkursy, dramaturgowi jest łatwiej. „Dialog” jest rzeczywiście jedynym pismem, od lat na serio zajmującym się dramatem.

- To sito jest ogromne! Pojawia się więc Piotr Łazarkiewicz. Nawet ma obsadę... Małgorzatę Kożuchowską.

- Kożuchowska była w obsadzie czytania „Ciućmy”. Do „Spuścizny” zaproponował młodą aktorkę, wtedy jeszcze studentkę Akademii Teatralnej, Martę Chodorowską, która wzięła udział w pierwszym czytaniu sztuki w Lubuskim Teatrze. Bardzo dobrze zostało to czytanie odebrane. Ale Marta jest osobą zajęta jest przez teatr macierzysty, czyli Teatr Narodowy, i nie ma jej w obsadzi. Rozmawiałem z Piotrem Łazarkiewiczem, który zaangażował się w czytanie „Ciućmy” w Laboratorium Dramatu, a jednocześnie dowiedział się, że napisałem „Spuściznę”. W międzyczasie miałem ciekawą propozycję wysłania dramatu do Bremen na międzynarodowy festiwal teatralny i propozycję, która wyszła od Pawła Demirskiego, dramaturga, kierownika literackiego Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

- Jak się czujesz? Nie widziałeś jeszcze prób?

- Nie staram się wnikać w strukturę tego, co się dzieje na scenie. Od tego są aktorzy, zespół realizatorski, reżyser. Piotr dokonał pewnych zabiegów na tekście, jak to zwykle reżyserzy. Nie wtrącam się w to. Mam świadomość, że tekst napisany niekoniecznie musi być w całości przedstawiony. (...) Z czego jestem zadowolony, co przez niektórych traktowane jest jako wyjątkowe, to powtórzenia, dzięki którym udało mi się pokazać pewną historię.

- Sztukę polecam szczególnie młody ludziom, którzy szukają w sztuce prowokacji, trudnych pytań, czegoś, co porusza, Dwudziestego czwartego marca prapremiera. Bardzo na to czekamy, bo to nasze, lubuskie. Będziemy kibicowali, żeby sztuka znalazła się w szerszym obiegu.

Rozmawiał: Czesław Markiewicz (Radio Zachód, 7 marca 2006)

O współczesnym teatrze i najnowszej dramaturgii
opowiada Piotr Łazarkiewicz

- W studiu zapowiadany gość, Piotr Łazarkiewicz, znany reżyser teatralny i filmowy. Do Zielonej Góry przyjechał pan do roboty. Po prostu. A rzecz, którą się pan zajmuje, to „Spuścizna” Ireneusza Kozioła. Interesuje mnie technologia dochodzenia do tego spektaklu.

- Historia jest troszkę skomplikowana, więc po kolei. Mój intensywny kontakt z autorem tekstu rozpoczął się jakieś dwa lata temu, kiedy od Tadeusza Słobodzianka z Laboratorium Dramatu Teatru Narodowego dostałem propozycję zrobienia próby czytanej tekstu, który napisał Irek Kozioł. Tekst nazywał się „Ciućma”. Miałem możliwość dobrania sobie aktorów, zaprosiłem Małgorzatę Kożuchowską i Adama Woronowicza. Zrobiliśmy otwarte czytanie, które okazało się prezentacją bogatszą niż zazwyczaj. Tekst bardzo się sprawdził. Do tego stopnia, że czytanie powtórzyliśmy dwa miesiące później. Dostałem kolejny tekst od autora; pół roku wcześniej zanim ukazał się w Dialogu. Chodzi o „Spuściznę”. Przeczytałem rzecz za jednym razem. Bardzo mi się spodobała. Wrażeniowo. Pewne obrazy zobaczyłem na scenie. Cechą charakterystyczną Ireneusza jest to, że on pisze dla aktorów, z myślą o scenie.

Długo pracował nad tekstem. W komputerze mam 7 czy 8 wersji „Spuścizny”. W pewnym momencie powiedziałem, żeby dał sobie spokój, jest tyle, ile trzeba, a resztę zrobimy na próbach. Potem nastąpił wielostronny zbieg okoliczności. Na którymś z festiwali poznałem pana dyrektora Bucka, który rzucił, że byłoby dobrze, gdyby nasze drogi mogły się kiedyś się przeciąć. Sam bardzo chciałem zrobić „Spuściznę”. Poza tym dowiedziałem się, że Irek Kozioł mieszka tutaj blisko w Żarach, zna dyrektora Bucka i... wszystko zamknęło się w jednym kole. Narodził się pomysł, by tekst zrobić w teatrze w Zielonej G orze.

Czytam bardzo dużo współczesnej literatury dramatycznej i współczesnych sztuk polskich i obcych. Dostaję je z bardzo, bardzo wielu źródeł. Rzadko wśród nich trafia się nowy współczesny tekst, który od razu widzi się na scenie, który jest napisany przez kogoś, kto zetknął się z teatrem, myśli teatrem, czuje teatr, niezależnie od tego czy dramat jest mniej, czy bardziej drastyczny, forma mniej lub bardziej nowoczesna. Wśród tekstów współczesnych zdarzają się teksty bardzo dobrze napisane, świetne w swojej warstwie literackiej, ale które trudno sobie na scenie wyobrazić. A są teksty pisane, i to się rozpoznaje bezbłędnie, przez ludzi znajdujących się blisko teatru, którzy wiedzą, jak rozłożyć siły, akcenty, rozumieją, że zbudowanie postaci wymaga też pewnego przebiegu emocjonalnego, znają ograniczenia i możliwości sceny. Teksty Ireneusza tym się wyróżniają, że są pisane przez człowieka teatru dla ludzi teatru.

- Jaki jest pana stosunek do materii teatralnej? Czy bardzo jest pan przywiązany do tekstu, czy słowo jest najważniejsze?

- Najważniejsza, moim zdaniem, jest pewna gęstość przebiegu dramaturgicznego. Przystępując do prób przygotowuję własną adaptację. Coś skreślam, coś dorabiam. Jedne didaskalia uwzględniam, inne pomijam. To jest naturalne. Kiedy się zaczynają próby, następuje pewnego rodzaju weryfikacja, która wynika z bardzo wielu rzeczy. Z pomysłu na przestrzeń sceniczną, z pewnych wymogów i ograniczeń tejże przestrzeni, z tego co się dzieje pomiędzy postaciami, pomiędzy aktorami. Czasem warto postawić akcent nie tam, gdzie chciał go postawić autor. Potem ta wizja zderza się, konfrontuje ze sceną, zespołem aktorskim. Rodzi się nowa materia. Nie wolno tej materii - dlatego, że musi się ona wewnętrznie zgadzać – zanadto ciosać. Musi być logiczna. Wierność wobec autora możemy sobie obiecać w momencie przystępowania do pracy. Inna jest kwestia, w jaki sposób tej wierności dochować, czy przy pomocy skrótów, czy przy pomocy zmiany pewnych akcentów. Jeżeli to, co robimy, myślowo, ideowo zgadza się z przesłaniem, z komunikatem, za którym stoi autor, to w porządku.

Wielokrotnie miałem przygody dosyć ekstremalne. Kilka lat temu robiłem dla Teatru Telewizji tekst Mariusa von Mayenburga „Ogień w głowie”. Poddałem go daleko idącej adaptacji i nie byłem pewien, jak zmiany przyjmie autor. Podczas spotkania w Berlinie okazało się, że zmiany szalenie się spodobały. Autor nawet pytał, czy kilka pomysłów nie mógłby uwzględnić w nowych wersjach swego tekstu.

Rozmawiał Czesław Markiewicz (Radio Zachód, 28 lutego 2006)

Lepkie macki przeszłości

Ósmy Przegląd Współczesnego Dramatu rozpoczął Lubuski Teatr prapremierą „Spuścizny” Ireneusza Kozioła. Bohaterów „Spuścizny poznajemy w momencie pozornego końca dramatu. Tyran nie żyje. Upadł stary porządek, a wraz z nim znikło poczucie bezpieczeństwa. Urok absolutnej władzy polega właśnie na tym, że całkowicie zdejmuje z nas odpowiedzialność.

Starszy Pan każdorazowo po przekroczeniu progu domu oznajmia donośnym głosem „Jestem!”. Owo krótkie słowo ma moc stwórczą, cokolwiek robili czy myśleli wcześniej domownicy, zostaje unieważnione, powstaje świat klarowny, ściśle określony zasadami, w którym każda ma ślepo odegrać wyznaczoną rolę. Codzienna powtarzalność rytuałów, niezmienność porządku dnia nadaje magiczny i konieczny wymiar ich życia.

Dzień rozpoczyna się powrotem Starszego Pana z pracy, z po czym następuje wspólna wieczerza, poprzedzona nieodłączną modlitwą. Milczenie Starszej Pani przerywane odgłosem maszyny do szycia, wieszanie na sznurku świeżo wypranych pończoch i seks zawsze taki sam „Módl się suko, chcę słyszeć Ojcze Nasz...”. Odwiedziny u synowej, z czasem także u wnuczki, późnym wieczorem, kiedy leżała już w łóżku i „Mów, chcę cię słyszeć, nie będzie bolało, Ojcze nasz, mów...”.

Kiedy umiera tyran, spójny dotąd świat rozpada się na kawałki, a chaos, niepewność, spazmatyczną radość i niemniej bezrozumna rozpacz zastępują spokój i porządek. Bohaterowie, choć wolni, nie potrafią rozpocząć życia na nowo, nie potrafią przyznać się do zła, którego bylinie tylko ofiarami, ale i uczestnikami. Jeśli nie próbujemy przeszkodzić złu, wówczas biernie je akceptujemy, a tym samy stajemy się współodpowiedzialni.

Winni są wszyscy: Starsza Pani – wiernego trwania przez całe życie przy notorycznie zdradzającym ją mężu. Matka – niewierności i tego, że pozwoliła skrzywdzić własną córkę. Ojciec kompletnej ignorancji oraz niemal braku osobowości, jego postać w porównaniu z pozostałymi wypada dość papierowo. Starszy Pan winien jest stworzonej przez siebie tyranii, wieli krzywd i zbrodni, które się na nią złożyły. Córka z kolei – tego, ze mimo śmierci dziadka decyduje się trwać w chorej rzeczywistości.

Nie sposób traktować „Spuścizny” dosłownie, jako dramatu realnej rodziny. Takiej interpretacji przeszkadzają fragmenty tekstu, w których Matka i Córka wspominają z zachwytem, jak On je dotykał. „Spuścizna” jest dramatem o władzy absolutnej, jest wiarygodnym i trafnym portretem tyrana. Człowieka, którego charyzmatyczna osobowość, despotyzm i bezwzględność sprawiają, że poddani , może właściwiej byłoby powiedzieć wierni wyznawcy, gotowi ą oddać za niego nie tylko własne życie, nie tylko własną godność, lecz także życie, szczęście i godność własnych dzieci.

Śmierć tyrana budzi mieszane uczucia, wciąż kocha się go i nienawidzi, wciąż nie sposób zrzucić kajdan posłuszeństwa. Jeśli przywykło się wyłącznie słuchać, nie można z dnia na dzień nauczyć się decydować i brać odpowiedzialności za własne wybory, znacznie łatwiej powiedzieć, jak bohaterowie dramatu Ireneusza Kozioła: „On tak lubił, On tak chciał”.

Podobała mi się scenografia, podział sceny na dwie niezależne części: czyściec i ziemskie piekło. Aktorzy zagrali naprawdę dobrze, zwłaszcza Elżbieta Donimirska i Jerzy Kaczmarowski w rolach babki i dziadka. Najbardziej papierowo wypadła postać Ojca. Wojciech Czarnota będzie miał jednak jeszcze wiele okazji, by uwiarygodnić odgrywaną postać. Wart zauważenia jest również sposób , w jaki operowano światłem, wydobywając z przestrzeni scenicznej dodatkowe wymiary. Gdyby nie muzyka, zbyt często wychodząca na pierwszy plan, całość byłaby po prostu wyśmienita.

Anna Agnieszka Wójcik
miesięcznik Puls nr 5 (93) maj 2006 (rok IX)

SPUŚCIZNA

Historia molestowania seksualnego w rodzinie, wymyślona przez Ireneusz Kozła, nie zaskakuje treścią, ale formą. Dramaturgię opowieści dziejącej się w pozornie domowym zaciszu autor próbuje wyrazić wszak poprzez język, stosując, jak utrzymuje, „schizofreniczne powtórzenia dla wzmocnienia efektu traumatycznych przeżyć”. Na tę innowację zwrócił uwagę również reżyser Piotr Łazarkiewicz, mówiący o oryginalnym języku sztuki oraz sposobie budowania narracji przez Kozła. W zasadzie nie wiadomo jednak, cóż ciekawego obaj widzą w owych „powtórzeniach”, do których autor usiłuje dorabiać teorię przekonując, że “powtórzenia są czymś kompletnie nowym w naszej dramaturgii, ale i w prozie w ogóle. Powtórzenia traktowane są zwykle jako błąd stylistyczny. Tu jednak pozwalają zagrać traumę, jaką przeżywają nasi bohaterowie”. Pomińmy nieskromny wtręt Kozła na temat rzekomej nowości powtórzeń, czyli monotonnie wypowiadanych przez aktorów fraz. Efekt ostateczny takich zabiegów pozostaje dość mierny: zamiast zachwytu – znużenie widowni.

Krótko mówiąc, forma debiutanckiej sztuki Kozła (opublikowanej przez „Dialog”) nie przekonuje. Zatrzymajmy się więc na treści: rzecz traktuje o molestowaniu, które wydarza się w rodzinie. Świat kręci się wokół głowy tej rodziny, ojca – tyrana. Starzec pod butem trzyma syna i żonę, którzy mimo psychicznych upokorzeń, mimo wypełniającej ich bezradności, nie przestają być zachwyceni obrazem tego silnego w ich mniemaniu człowieka. Zgadzają się na wszystko… w końcu to mąż i ojciec jest panem domu. Pan domu, za przyzwoleniem syna, chadza do łóżka z synową, a potem z wnuczką. Również one odczuwają wobec tyrana jednocześnie strach i uwielbienie. Tyran wraca z pracy i obwieszcza domowi i wszystkim jego mieszkańcom: „Jestem”. Zagarnia w ten sposób dla siebie świat. Wszystko bierze w posiadanie. Nikt z zagarniętych przez wzrok i ręce tyrana nie ma odwagi powiedzieć „nie”. Nikt nie próbuje się sprzeciwić, bo, paradoksalnie, tyran oswajając świat ograniczony do czterech ścian domu, zapewnia im bezpieczeństwo. Jak oswaja ten świat? Czyniąc go prostym światem, w którym przede wszystkim jest pora na modlitwę (modlitwa pełni także istotną funkcję w czasie seksu, gdy ostre rżnięcie zamienia się w pacierz, a tego rodzaju zabieg pewnie może u Kozła oburzać), praca jest chwalona, a kościelne przykazania przypominane, i wszyscy domownicy dobrze znają swoje role. Nic im nie grozi. Muszą tylko wypełniać polecenia i spełniać pragnienia tatusia, męża i dziadka.

Autor chciałby, żeby jego sztuka stanowiła zarzewie dyskusji na temat molestowania seksualnego w rodzinie, stąd folder „Spuścizny” zawiera takie oto wpisy, mające stanowić jakoby wprowadzenie do spektaklu: „Mam 22 lata. Mniej więcej od ósmego do dziesiątego roku życia byłam wykorzystywana przez dziadka. Ale nie to jest najgorsze. Gardło mi się ściska, bo zrobił to samo swojej córce, a mojej mamie, i jej siostrze. Zrobił to samo również mojej kuzynce o rok starszej ode mnie. I mimo że moja mama wiedziała, co może się zdarzyć, wysyłała mnie do dziadków, by się mną zajęli, gdy nie miała co ze mną zrobić. Trzeba o tym mówić, przede wszystkim w rodzinie, bo często jest to kwalifikowane jako największa tajemnica. Tak jest u mnie, powiedziałabym tacie, ale bardzo by to zraniło mamę, więc milczę”. Czy zabieg tego rodzaju był potrzebny? Nie wiem. Czy opowieść 22-latki przekłada się na treść sztuki? Wątpliwe. Nie neguję podjętej przez autora próby, nie daję też żadnej uniwersalnej odpowiedzi. Na to pytanie takiej odpowiedzi nie ma. Ja tylko subiektywnie odczuwam, że „Spuścizna” Kozła nie jest dramaturgią bólu powodowanego molestowaniem, krzywdą. Subiektywnie zarazem trudno jest mi z przekonaniem powiedzieć, że jest to sztuka o czymś konkretnym, jasnym i czytelnym. Jeśli jest o czymś, to ja tego nie wiem. Zachwycają, przerażają i poruszają konkretne obrazy, np.: kiedy dziadek uprawiając seks z wnuczką mówi do niej „módl się suko” [jakoś tak]. „Spuścizna” zwraca więc uwagę jako obraz i chyba dlatego na oklaski zasługuje wkład w przygotowanie spektaklu scenografa Katarzyny Sobańskiej, dzięki której widz miał chwilowe wrażenie przejścia ze świata prozy w świat poezji.

Jacek Uglik, artPapier, 1 listopada nr 21 (69) 2006

Ireneusz Kozioł „Spuścizna”. Reż.: Piotr Łazarkiewicz. Scenografia: Katarzyna Sobańska. Lubuski Teatr im. L. Kruczkowskiego. Prapremiera: 24 marca 2006